27 listopada 2014

Kilka słów o Rezydencjach Artystycznych

Rozpoczęliśmy współpracę z Teatrem im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie!

Obecnie w gnieźnieńskim teatrze w ramach Rezydencji Artystycznych realizowane są dwa projekty pod hasłem NIEWIDZIALNI. Słowo to określa bohaterów projektów - ludzi, którzy żyją obok, a których na co dzień nie zauważamy. Są nimi na przykład osoby niepełnosprawne. Spektakl "Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci" powstał z udziałem nie tylko profesjonalnych aktorów, ale także osób niepełnosprawnych ruchowo. Dzięki temu poruszenie problemu odrzucenia i dyskryminacji możliwe jest na nowym poziomie. Spektakl ten reżyserowany jest przez Rafała Urbackiego oraz rezydenta z Ukrainy - Wołodymira Worobiowa.
Premiera:  28.22.2014 r.

Drugi spektakl, "Spowiedź masochisty" jest interpretacją dramatu Romana Sikory o tym samym tytule. Realizują go rezydenci z Brazylii: Aline Negra Silva (reżyseria) i Felipe de Oliveira (scenografia). Spotkanie na teatralnych deskach gnieźnieńskich aktorów oraz gości ze szkoły teatralnej w São Paulo stanowi niezwykłą okazję do wypracowania ciekawych metod współpracy. Należy bowiem pamiętać, że Rezydencje to nie tylko teatr, ale również moment spotkania kultur, wymiany wartości i w efekcie stworzenia czegoś nowego, innowacyjnego.
Premiera: 19.12.2014 r.



Więcej na temat Rezydencji:
- oficjalna strona Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie
- wywiad z Łukaszem Gajdzisem, kierownikiem artystycznym Teatru 

26 listopada 2014

Rezydencje - wywiad z Łukaszem Gajdzisem, kierownikiem artystycznym Teatru im. A. Fredry w Gnieźnie

Czym jest projekt o tajemniczej nazwie "Rezydencje"? Skąd wziął się pomysł na jego realizację akurat w teatrze im. A. Fredry w Gnieźnie ?
Program rezydencyjny funkcjonuje na całym świecie, w Polsce na razie raczkuje. Realizowany jest głównie przez muzea lub galerie, które organizują właśnie rezydencje artystyczne. W dużej mierze opiera się on na gościnnych pobytach artystów z różnych zakątków świata, na nawiązywaniu z nimi współpracy. Każdy taki pobyt kończy pewna forma performatywna, na przykład spektakl teatralny, jak to będzie miało miejsce w przypadku rezydencji prowadzonych w teatrze im. A. Fredry w Gnieźnie.
Obserwowałem takie rezydencje na świecie i byłem nimi szczerze zafascynowany. Będąc na stypendium we Francji dostrzegłem, że istnieje pewnego rodzaju łatwość w nawiązywania kontaktów między krajami europejskimi takimi jak Włochy, Niemcy, ogólnie krajami starej Unii. W Paryżu czy innych dużych miastach nie ma problemu z tym, że są wystawiane spektakle w innych językach. Bierze w nich udział liczna grupa widzów, którzy mimo tego, że nie rozumieją partii dialogowych przedstawienia, to i tak chcą je oglądać, są bowiem ciekawi innych estetyk.
Inaczej kwestia rezydencji wygląda w Stanach Zjednoczonych. Tam istnieją one z powodzeniem już od dwudziestu paru lat. Miałem okazję obserwowania tego zjawiska uczestnicząc w rezydencji artystycznej u Boba Willsona w The Watermill Center. W momencie kiedy przygotowywaliśmy program dla teatru w Gnieźnie doszedłem do wniosku, że możnaby stworzyć taką platformę międzynarodowej współpracy także w Polsce, w której przestrzeń artystyczna, zwłaszcza teatralna, jest niezwykle zamknięta. Polacy tworzą dla Polaków polskie przedstawienia. Oczywiście powstają również spektakle w oparciu o literaturę światową, ale mimo wszystko twórcy poruszają się w obrębie pewnego kodu. Moim wielkim marzeniem jest, aby mieszać poszczególne kody kulturowe. Nie można bowiem jednoznacznie stwierdzić, że to co nasze jest dobre, a to co obce jest złe. Inne spojrzenie na sztukę teatralną, wynikające z odmiennej kultury, czy statusu społecznego jest szczególnie inspirujące.
Przygotowania do tego programu rozpoczęliśmy na początku roku i teraz zmierzamy już do jego finalizacji. Mamy obecnie dwie rezydencje: ukraińską i brazylijską. Projekty powstające w ramach wymienionych rezydencji realizowane są pod hasłem „Niewidzialni". Jest to bardzo przewrotna nazwa, ponieważ prezentuje dwa odmienne aspekty, poruszane przez dwa różne projekty. Pierwszy, w ramach, którego powstał spektakl „Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci", realizowany jest we współpracy ze stowarzyszeniem "5 zmysłów - Ekspresja". Biorą w nim udział osoby niepełnosprawne oraz aktorzy naszego teatru. Premiera już 28 listopada 2014 roku. Drugi projekt „Spowiedź masochisty” powstaje we współpracy ze szkołą teatralną a So Paulo.

Do kogo skierowany jest projekt pt. „Niech nigdy tego dnia słońce nie świeci"?
Nie zastanawialiśmy nad tym, kiedy podejmowaliśmy się jego realizacji. Jest jakaś średniowieczna, gnieźnieńska legenda. Nie jest to legenda infantylna i myślę, że każdy może się nią zainteresować. W trakcie przedstawienia dokonuje się niejako jej dekonstrukcji. Jest tylko kanwą, startem, aby opowiedzieć o tym, jak niepełnosprawni są postrzegani, jak widzą samych siebie, jak odbijają się w krzywym zwierciadle. W projekcie bierze udział ukraiński rezydent Wołodymir Worobiow, współpracujący z reżyserem Rafałem Urbackim.
Gniezno jest idealnym miejscem dla prowadzenia rezydencji artystycznych. Jest miejscem które po długim okresie bardzo konkretnego modelu teatru tworzy się na nowo. Teraz ma zupełnie nowy start, nowy początek. Myślę, że przedstawienia, które obecnie realizujemy udowadniają, że istnieją różnorodne style teatralne. Teatr w Gnieźnie zostaje dostrzegany na teatralnej mapie Polski. Fajnie, że to miejsce staje się swoistym laboratorium. Niech nadal takim będzie. Niech stanie się miejscem wymiany myśli i pokazywania tego, co mają inni. Może to jest równie ciekawe albo ciekawsze niż to co mamy my?

Jaka tematyka podejmowana będzie w spektaklu „Spowiedź masochisty", realizowanym przez brazylijskich twórców w ramach rezydencji artystycznych?
Druga rezydencja jest równie ciekawa. Również dotyczy „Niewidzialnych". Opowiada o "niewidzialnej" ręce rynku. Znajdujemy się obecnie w kryzysie. Tak naprawdę nie wiadomo nawet w jakim, ani skąd się wziął? Czym w ogóle on jest? Czy ktoś go spowodował, a jeśli tak, to kto? Dlaczego wybuchł akurat w 2008 roku, a nie na przykład w 2014? Nie przypadkowo o tym mówię. Zadecydowaliśmy bowiem z dwójką brazylijskich realizatorów, z którymi współpracujemy w ramach rezydencji, że takim wspólnym tematem będą właśnie procesy ekonomiczne nawiązujące do filozofii wolnego rynku Miltona Fiedmana. Procesy te mają obecnie charakter globalny, są tożsame w różnych krajach. Zachodzą w całkowicie różnych częściach świata, a mimo to są do siebie dość podobne. W Polsce panuje kapitalizm. Z jednej strony jesteśmy nim zachwyceni, z drugiej natomiast dostrzegamy jak często brutalną postać przybiera. Teatr zdaje się być miejscem, w którym świadomie można zadawać pytania: dlaczego tak jest? Dlaczego tego nikt nie pilnuje? Dlaczego my jako społeczeństwo obywatelskie też tego nie pilnujemy? No i jak się okazuje, wyzysk, bo taki jest główny temat tego projektu, miał czy ma miejsce także w Polsce. Mówimy o złych warunkach pracy, ale również o sytuacjach w których praca wykonywana w Polsce, gdzieś indziej warta jest pięć razy mniej. Do momentu w którym będziemy społeczeństwem nisko opłacanym, m.in. firmy zagraniczne u nas otwierać będą swoje podwoje. Natomiast z czasem sytuacja ekonomiczna zmusi je do ucieczki jeszcze dalej na wschód. Taki proces możemy zaobserwować już dziś. W Brazylii panuje analogiczna sytuacja. Tamtejsze społeczeństwo trapią podobne problemy. Na tej kanwie mogliśmy się spotkać. Wspólnie tworzony spektakl nosi tytuł „Spowiedź masochisty". Powstał na bazie tekstu czeskiego autora Romana Sikory i to bynajmniej nie przez przypadek - zarówno Czesi jak i Polacy pracują najwięcej w Europie. Tygodniowy czas pracy sięga 44 a nawet 48 godzin. Dla porównania, Francuzi pracują jedynie 35 godzin. Większa liczba godzin pracy sprzyja powstawaniu słynnych już dowcipów typu: mam już jeden etat więc zapłacę za wynajem, teraz muszę sobie znaleźć drugi, aby mieć za co żyć. Może nam się to wydawać śmieszne, ale tak naprawdę to jest straszne. Nikt nie zwrócił uwagi, nie zareagował na to, że pracujemy za pensję, która kompletnie nie odzwierciedla tego, ile w rzeczywistości kosztuje nas utrzymanie. Czy pensja pozwala nam na spokojną egzystencję? Odpowiedź brzmi - nie. Pozwala czasem jedynie na wegetację. 

Premiera spektaklu „Spowiedź masochisty" będzie miała miejsce 19 grudnia 2014 roku.
Obu projektom, realizowanym w ramach rezydencji, towarzyszą wydarzenia około premierowe. Warto więc śledzić poczynania gnieźnieńskiego teatru im. A. Fredry. W ramach rezydencji brazylijskiej odbędzie się na przykład spotkanie z Jackiem Żakowskim, dotyczące neokolonializmu gospodarczego. Zapraszamy!

Zdjęcia z próby spektaklu „Niech nigdy tego dnia słońce nie świeci":










Wywiad przeprowadziła: Anna Zdrojewska
Korekta: Dorota Wachowiak
Zdjęcia: Anna Zdrojewska
(CHECKOUT, Gniezno, 25.11.2014 r.)

25 listopada 2014

IV Festiwal Literacki PRETEKSTY - relacja

SPOTKANIE Z GWARĄ
O godzinie 12:00 w Instytucie Kultury Europejskiej odbyło się spotkanie z gwarą  ,,A NA FYRTLU POWIEDZIELI…”, które poprowadził Jarek Mixer Mikołajczyk. Na początku prowadzący mówił o różnicach między gwarą śląską, językiem kaszubskim a naszą gwarą. Jednak różnice geograficzne, historyczne (zasięg zaborów) miały ogromny wpływ na trwałość oraz współczesne konotacje tymże gwarom nadawane. Dowidziałyśmy się również, że warsztaty nie są niczym nowe, a dzisiejsze spotkanie miało podsumować pracę wcześniejszych miesięcy. We wcześniejszych spotkaniach uczestniczyli studenci Uniwersytetu III Wieku. Dzięki zaangażowaniu wielu ludzi-prowadzącego Jarka Mikołajczyka, Dyrektorce  Uniwersytetu III Wieku  Danucie Wiśniewskiej oraz organizującemu Festiwal Literacki PRETEKSTY Piotrowi Wiśniewskiemu- dzisiejsze zajęcia miały być zapowiedzią kolejnych. W spotkaniu uczestniczyły również studentki Instytutu Kultury Europejskiej Lidia Błaszak, Małgorzata Deszcz oraz absolwentka tego Instytutu Klaudia Englert.  Obu stronom spodobało się spotkanie  pokoleń, do tego stopnia, że zaproszono młode osoby do współpracy przy tworzeniu językowej mapy Gniezna. Polega ona na odtworzeniu mapy Gniezna, nazw poszczególnych fyrtli jakimi posługiwano się w gwarze gnieźnieńskiej, przykładowo Folwark to dzisiejsze Konikowo, a Śmiotki to dzisiejszy targ.  Okazało się, że wiele słów jest nadal używanych bez świadomości, że pochodzą one właśnie z gwary. Wśród młodzieży są to najczęściej- blałka, brachol, bręczeć, bryle, chochla, chapać, ćpić, dudlać, fleja, galart, gamuła, giglać, gilejza, gnyk, kalafa, kamlot, kielczyć się, kip, kluber, kluka, knyp, klunkry, laczki, lajsnąćse, lumpy, maluda, nieusłuchany, opyplać się, unorać, pana, plyndze, pyry, gzik, poruta, repeta, rojber, szałaput, sznytka, szuszwol, szydera. trzewiki, tośtać,  tytka, uskromnić się, weko, wiksy, wuchta, wypindraczyć się, zaklepka, zyzol. Wiaruchna! A wy, które słowa umicie? Chcetapogodać sobie z nami, he? Cho no ino!  28 listopada 2014r. w Instytucie Kultury Europejskiej o 15:00.  Do zobaczenia! 
Małgorzata Deszcz i Lidia Błaszak



SPOTKANIE ZE SŁOWIAŃSZCZYZNĄ
O godzinie 16:30 w Bibliotece Prowincjonalnej Franciszkanów odbyło się spotkanie z Joanną Walkowską. Jest ona doktorantką w Instytucie Prehistorii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. „Słowiańska wizja świata – od Lecha do Mieszka I” taki tytuł nosiło wystąpienie prelegentki, która mówiła o różnorodności wierzeń słowiańskich. Różnorodność ta jest widoczna choćby w tym, że na ziemiach polskich nie posiadamy informacji o świątyniach z tego okresu, w przeciwieństwie do słowiańszczyzny połabskiej. Poruszała również temat różnic w odbieraniu Boga chrześcijańskiego oraz bogów pogańskich, kiedy przykładowo mnich w podartych szatach mówił do Słowian ,,mój Bóg jest najsilniejszy, potężny, wszechmocny” to było to dla nich co najmniej śmieszne, ponieważ obraz ich wierzeń miał odzwierciedlać się w wierzących. Jeśli składali ofiarę, to tylko po to, by otrzymać coś za nią. Joanna Walkowska poruszyła również problem interpretacji oraz wykorzystywania wielu źródeł, czy to pisanych czy archeologicznych. Ona sama posługiwała się zarówno źródłami pisanymi jak Kronika Jana Długosza, czy też źródłami archeologicznymi. Wspomniano także źródła słowiańszczyzny w Gnieźnie, na Wzgórzu Lecha, odkryto paleniska rytualne pod katedrą oraz kamienną konstrukcję, która mogła nawiązywać do konstrukcji typu horg znanych ze świata skandynawskiego, co najprawdopodobniej służyło jako ołtarz ofiarny. Mimo iż spotkanie odbywało się w piątek wieczorem przyciągnęło sporą widownię, wszystkie miejsca były zajęte.
Małgorzata Deszcz i Lidia Błaszak



KSIĄŻKA "MIASTO TRZECH KULTUR"
O godzinie 18:00 w Miejskim Ośrodku Kultury odbyło się spotkanie z twórcami książki ,,Miasto Trzech Kultur”. Spotkanie otworzył organizator Festiwalu Literackiego Piotr Wiśniewski, który podkreślał, że przy takim wydarzeniu nie mogło również zabraknąć premiery książkowej. Następnie głos zabrał dr Gerard Kucharski, który miał okazję  być redaktorem wyżej wymienionej publikacji, mówił o tym, że tak naprawdę w gronie autorów wszystkich artykułów spotykają się po raz pierwszy i jest im niezmiernie miło, że w końcu mogą się poznać. Każdy z obecnych współautorów wypowiedział się w kilku zdaniach na temat własnego rozdziału. Rafał Wichniewicz w swojej części poruszył temat relacji polsko-żydowskich. ,,Obraz gnieźnieńskiego Żyda w okresie międzywojennym na przykładzie prasy lokalnej z tego okresu” powstał w oparciu o źródło pisane, jakim jest gnieźnieńska gazeta ,,Lech”. Trzeba również dodać, że Rafał Wichniewicz stworzył wydanie ,,Lecha” z okazji Festiwalu Literackiego Preteksty, które zostało rozdane w czasie wszystkich wydarzeń festiwalowych. Relacje polsko-niemieckie przybliżył nam Andrzej Leśniewski w ,,Biskupi Kloske i Laubitz wobec kwestii polskości”. Ten rozdział skłonił obecnych na spotkaniu do wielu przemyśleń oraz dyskusji, opierających głównie na wspomnieniach rodzinnych przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Następnie Aleksander Karwowski, autor artykułu ,,Przedsiębiorcy gnieźnieńscy w okresie międzywojnia-krótki rys”, przybliżył nam sytuację gospodarczą po okresie zaborów oraz spisał krótko wiele nieistniejących już przedsiębiorstw jak Browar Braci Koteckich, Garbarnia Rogowskich, Fabrykę Broni i Amunicji Stanisława Nakulskiego czy Fabrykę Mydeł Pawła Zwierzyńskiego. Krzysztof Zalaszewski powiedział kilka słów o rzece Srawie. Opowiedział o czynnikach geograficznych jakie wpływały na rozwój miasta, o warunkach przyrodniczych i ich znaczeniu dla celów obronnych i kultowych. Natomiast Jarosław Mikołajczyk stanął w opozycji do stwierdzenia ,,Gniezno-miasto trzech kultur”, bliższe mu jest określanie Gniezna jako miasta wielokulturowego. Czwartą, a może i jedyną obecnie mniejszość, może być mniejszość posługująca się gwarą. Mówił o problemach utraty tożsamości, ale wyrażał również nadzieję na zmianę tego, poprzez osoby młode, które interesują się historią Gniezna, ale również posługują się gwarą.  Jednym z ostatnich wystąpień, było krótkie wprowadzenie Klaudii Englert, która zaznajomiła obecnych z przebiegiem szlaku św. Jakuba oraz jaki może mieć on wpływ na rozwój turystki kulturowej Powiatu Gnieźnieńskiego, jak i samego miasta Gniezna. Na sam koniec głos zabrał ponownie redaktor książki, który przybliżył nam również artykuły nieobecnych na Sali dr Piotra Pawlaka, który przedstawił Gniezno jako miasto akademickie oraz prof. Janusza Karwata, który przybliżył nam zawiłą historię Casusa Pawła Krenza, problem poczucia tożsamości w stosunkach polsko-niemieckich. Spotkanie zakończyło się wręczeniem bezpłatnych egzemplarzy książek dla wszystkich słuchaczy, była również możliwość podpisania ich przez autorów.
Małgorzata Deszcz



WERNISAŻ "ŚWIATŁOCZUŁE SŁOWA"
W piątek 21.11.2014r. w ramach projektu Preteksty odbył się wernisaż prac Dariusza Gapskiego "Światłoczułe słowa" w MOK-u. Autor prac jest absolwentem fotografii na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Jego inspiracją do zrobienia zdjęć przedstawionych podczas piątkowego spotkania była poezja Wisławy Szymborskiej. Fotografie przedstawiały m.in. krajobrazy uwiecznione w czarno-białych kolorach. Jako grupa CHECK OUT mieliśmy okazję porozmawiać z właścicielem prac i zrobił on na nas pozytywne wrażenie - człowieka wyluzowanego lecz ze zdrowym podejściem do swojej pasji.
Lidia Błaszak

Fotorelacja z I dnia Festiwalu:




I SLAM POETYCKI IM. FRANCISZKA RABELAIS || KONCERT ZESPOŁU SIKSA
Klimat piątkowego wydarzenia nie sprzyja konstruowaniu dziennikarskiej z niego relacji. Zdanie „wieczorem w Klubie Muzycznym Młyn odbył się slam poetycki” nie wydaje się nawet w połowie tak odpowiednie, co „tego wieczoru słowa wydostały się na wolność”. To samo dotyczy samej definicji slamu – można ją poglądowo przytoczyć, ale i tak nie byłaby w stanie oddać jego istoty. Slam trzeba przeżyć, poczuć.
Zaczęło się spokojnie. Atmosfera była bardzo luźna, choć dało się wyczuć pewną dozę zachowawczości, nie tylko wśród publiczności, ale też w scenicznym byciu uczestników slamu. Jednak z każdą minutą impreza nabierała tempa. Widzowie coraz chętniej reagowali na poszczególne wystąpienia, co było impulsem dla samych uczestników. Wtedy zrozumiałam, że slam to czas w którym zadajemy pytanie „gdzie dziś jest poezja?” i nagle uświadamiamy sobie, że jest właśnie tutaj. Że żyje.
Doświadczyliśmy słów mądrych, głupich, ułożonych i dzikich, zaplanowanych i tych spontanicznych. Obok werbalnego aksamitu występowały wymyślne wulgaryzmy. Pewne moralne tabu, silnie kojarzone z poezją, jako jedyne chyba nie miało do Młyna wstępu. Podobnie wyglądała kwestia tematyki – nie brakowało filozofii, polityki, abstrakcji, zjawisk społecznych czy odniesień artystycznych. O specyfice I gnieźnieńskiego slamu stanowił też czas, w jakim się odbył – okres wyborów samorządowych sprzyja podejmowaniu tematów lokalnych również wśród poetów.
Nie było ani chwili wytchnienia. Nawet gdy uczestnicy przygotowywali się do wystąpienia, trudno było oderwać oczy od sceny. Zadbał o to Jarek Mixer Mikołajczyk. Jako Mistrz Ceremonii swobodnie zabawiał widzów swoimi wypowiedziami, nierzadko balansującymi na pograniczu stand-upu i gawędy. Sprawnie przywoływał do porządku niepokorną nieraz publiczność ("To nie jakaś demokracja, tylko porządny slam!"). Dzięki temu słowa nie przestawały płynąć wartkim potokiem, podobnie jak samo wydarzenie.
Organizatorzy zadbali o dynamikę wydarzenia - nawet, gdy slamerzy (czy wyjątkowo - Mixer) schodzili na chwilę ze sceny, momentalnie pojawiał się Miły ATZ - gnieźnieński raper, który uświetniał wydarzenie. 
Występ zespołu SIKSA był nie tyle zakończeniem, co przedłużeniem slamu. Charyzmatyczna wokalistka ożywiała na scenie słowa silne i kontrowersyjne, dobrze wpasowujące się w formę wydarzenia. Trudno SIKSĘ opisać, ale zawsze można posłużyć się słowami stworzonymi przez sam zespół, określającymi go jako „konceptualny duet punk z Torunia. Teksty inspirowane pudelkiem.pl, hasztagiem, językiem gówniarzy, literaturą współczesną, poezją postmodernistyczną, Vogue'iem i porno feminizmem. Przekaz stylizowany na punkowy - tęczowy jednorożec spotyka basistę RAMONES.” Po pierwszym występie duetu (tak, był to debiut sceniczny!) nie sposób temu opisowi zaprzeczyć. Jednak wydaje się, że mimo obrazoburczych nieraz treści, gnieźnieńska publiczność dobrze przyjęła zespół, który poruszył cały wachlarz emocji. I postawił pytanie - lepiej  byłoby kontemplować występ, czy może nie? Nie uzyskaliśmy gotowej odpowiedzi; zapewne niektórzy wciąż się głowią. 

Gdyby założyć, że poezja żyje, gdy jest przez kogoś odbierana, to można z przekonaniem stwierdzić, że podczas slamu żyje pełnią życia.
Paulina Bruderek 



Fotorelacja ze slamu:

19 listopada 2014

Rozmowa z twórcami filmu „Bobry” - Hubertem Gotkowskim i Marcinem Kabajem


Jagoda Haloszka: Wyreżyserowaliście film „Bobry”. Opowiedzcie czytelnikom jak wpadliście na pomysł stworzenia filmu o powrocie grupy punkrockowej i czemu nazwaliście tę kapelę Bobry, czy któryś z Was jest fanem tych bardzo pożytecznych zwierząt?
Hubert Gotkowski:  W Rzeszowie jest bardzo dużo bobrów. Pomysł na tytuł filmu „Bobry” to zasługa Marcina. Siedzieliśmy na plantach w Rzeszowie i zastanawialiśmy się nad tytułem filmu i wtedy wyszedł bóbr. Marcin powiedział „O bóbr!”  i tak zostało.  A jeśli chodzi o film to wszystko zaczęło się 4 lata temu. Ja zacząłem pisać film o śmierci i po napisaniu kilkunastu kartek wysłałem to do Marcina, który był wtedy w Irlandii, z pytaniem czy to ma sens. Marcin wtedy wysłał mi odpowiedź „Nie chce mi się tego czytać, zacząłem pisać swój film, więc przeczytaj mój. Jak ty przeczytasz mój to może ja wtedy spojrzę na twój”. Zacząłem czytać scenariusz Marcina i bardzo mi się spodobały postacie, które tam opisał. Zacząłem czytać od sceny w szalecie i stwierdziłem, że albo go przekonam, żeby mi dał te postacie albo mu je ukradnę. Marcin a ty przeczytałeś to w ogóle?
Marcin Kabaj: Zrozumiałem nawet. Pierwszych pomysłów Huberta w scenariuszu nikt nie rozumie, tylko ja rozumiem. Są pisane takim szyfrem, że najpierw trzeba je wysłać do mnie. Rozszyfrowuje to i odsyłam mu z komentarzem czy mi się podoba.
H.G.: To jest prawda. Bo ja czasami daję pierwsze teksty mojej żonie. Ona boi się tego czytać. Gdy jest przy trzecim zdaniu ma do mnie tysiąc pytań. Ja mam ten problem, że w filmie mój główny bohater w pierwszym zdaniu nazywa się Marcin, w trzecim Jurek, a w siódmym Tomek. Wracając do pytanie to tak właśnie się zaczęło.

Czy film „Bobry” jest tylko dla fanów muzyki punk? Czy każdy znajdzie tam coś dla siebie?
H.G: Mogę zacytować tutaj Roberta Jarocińskiego, którego zapytano dla kogo jest ten film. On wtedy powiedział piękne zdanie. „Film Bobry jest dla każdego który choć raz w życiu był w szalecie miejskim.”
J.H.: I zna ten ból?
H.G.: Bo ja wiem, czy to jest ból? To jest tak jak film sensacyjny. Jak rozpakowanie prezentu. Nigdy nie wiesz co będzie w środku.
M.K: Spotykamy się z różnymi reakcjami, raczej pozytywnymi. Nawet od samych punkowców.
H.G.: To jest film zdecydowanie dla wszystkich.

Filmem pokazujecie, że można przełamać oklepany schemat komedii.  Jak wpadliście na ten pomysł?
M.K.: To wszystko pojawia się w czasie dyskusji. Ja chciałem tą moją cześć filmu kręcić jako paradokument o ekipie punkowej. Może faktycznie chciałem pójść  trochę stereotypowo, ale Hubert stwierdził, że mamy zrobić coś czego nie ma. Wypośrodkowaliśmy to i wyszła abstrakcyjna komedia.
H.G.: To nigdy nie było naszym założeniem łamanie stereotypów. Fajnie, że to zrobiliśmy, ale nie planowaliśmy tego.

Powiedzcie skąd czerpiecie inspiracje na Wasze filmy? Przypomnijmy czytelnikom, że „Bobry” nie są Waszą pierwszą produkcją.
H.G.: Tak, to prawda. Nie jest to nasz pierwszy film. A pomysły czerpiemy z życia, ale to jest taka głupia, banalna odpowiedź. Wiesz co, ja miałem tak ostatnio, że zerwałem się o piątej nad ranem i spisywałem na sześciu kartkach A4 mój sen, bo stwierdziłem, że to jest bardzo dobry materiał na film i muszę go nakręcić…
M.K.: Niestety, wzięli go i wywalili z baru. 5 rano zamykamy!!!...
H.G.: … i potem jak wstaliśmy rano, mówię do swojej żony, Ewy „Słuchaj muszę ci coś przeczytać, to  będzie mega film.” Biorę ten zeszyt i zaczynam czytać zastanawiając się czy ja jestem normalny.

Jesteśmy na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Amatorskich i Niezależnych. Jakie macie rady dla reżyserów bądź przyszłych reżyserów filmów amatorskich?
M.K.: Nie słuchajcie nikogo!
H.G.: Tak, to prawda. Nie słuchajcie nikogo! Jak macie coś w głowie to róbcie to, nawet gdy robicie to źle.
M.K.: Nie musicie się nikim inspirować, ale miejcie choć jeden autorytet.
H.G.: Jak coś chcecie zrobić, to zróbcie nawet gdy Wam powie trzydzieści osób „Nie róbcie tego!” to i tak to zróbcie. Wtedy dowiecie się sami czy warto było to robić czy też nie i potem to zrobicie lepiej. Dopóki Wam nie dadzą bańki. Jak Wam dadzą bańkę to możecie zacząć ich słuchać.

Co sądzicie o takich festiwalach jak, np. OFFELIADA?
M.K.:  Od dziesięciu  lat jeździmy na takie festiwale. Festiwale filmów niezależnych mają  swoją specyfikę - wszyscy twórcy filmów niezależnych mogą się spotkać. Czasami z takich spotkań wynikają fajne rzeczy. W odróżnieniu do tych większych festiwali, gdzie jest pełno gwiazd i przyjeżdżają i czekają tylko na bankiet.
H.G.: Te wszystkie festiwale mają to do siebie, ze ten film niezależny, offowy, amatorski, krótkometrażowy to jest dla niego jedyne życie, ponieważ on po roku jeśli nie zostanie gdzieś pokazany to potem umiera. Jeżeli twórca nie udostępni to potem nie ma tego filmu. Festiwale to jedyne miejsce, gdzie można takie filmy zobaczyć . Powinno być dużo takich festiwali!

J.H.: I tym optymistycznym akcentem kończymy naszą rozmowę. Dziękuję bardzo za udzielenie wywiadu.

H.G. i M.K.: My też bardzo dziękujemy!

Jagoda Haloszka
(CHECKOUT, Gniezno 07.11.2014)

15 listopada 2014

FANTASTYKA-FILM-TECHNOLOGIZACJA - rozmowa z Maciejem Parowskim


 „Dobrze jest kochać dziedzinę, od której można intelektualnie wymagać”


Krzysztof Sarniak, Małgorzata Deszcz: Niewątpliwie w dzisiejszym świecie dominuje fantastyka Hollywood. Jak Pan odbiera bardzo popularne produkcje, takie jak "Władca Pierścieni" czy "Harry Potter"?
Maciej Parowski: Wychowałem się na innego rodzaju fantastyce. Jeśli chodzi o mnie, w zasadzie nigdy nie rozkochałem się w tego typu filmach. Żeby je zrozumieć musiałem wyjść z roli fantasty naukowego. Podobały mi się nieco inne filmy. "Kobieta Sokół" czy "Straż Nocna" to była fantastyka, która towarzyszyła mi kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z tą tematyką. Jeśli chodzi o "Pottera", to podobała mi się pierwsza część. Kolejne były coraz mniej realistyczne i uznałem, że nie są dla mnie. Doceniam natomiast "Gwiezdne Wojny", które są niejako wstępem do obecnej fantastyki. Problem polega na tym, że tak jak wspomniałem nigdy nie rozkochałem się w tym gatunku. Cenię filmy, które wnoszą elementy nadprzyrodzone, jednocześnie opowiadając pewną historię, takie w których chodzi o głębszy sens. Dobrze jest kochać dziedzinę, od której można intelektualnie wymagać - taka była fantastyka mojej młodości.
K. Sarniak, M. Deszcz: Fantastyka jest stosunkowo młoda. Czy można powiedzieć, że mimo to tworzy już własną subkulturę? Taki punkt widzenia zaprezentowano w filmie "Larp" w reżyserii Kordiana Kądziela prezentowanym na festiwalu filmowym Offeliada.
M. Parowski: Zdradzę tajemnicę głosowania. Typowałem właśnie ten film. Nie bada on fantasy samego w sobie, bada natomiast wpływ jaki fantasy wywiera na nas. Mówi o tym czego substytutem może być fantasy. W tym filmie urzekła mnie bardzo prosta rzecz. Tutaj świat realny ukazany jest jako bardziej śmieszny od świata głównego bohatera. W jego świecie bowiem każdy poddaje się regułom pewnej gry. Bez względu na to kim jest w świecie rzeczywistym.
K. Sarniak, M. Deszcz: Urzekła mnie scena powrotu bohatera po bójce do domu. Co Pan o niej myśli?
M. Parowski: Niezmiernie cieszy jedna rzecz. Ten sam ojciec, który akceptuje liczne bójki syna boksera, nie potrafi zaakceptować bójki jako gry o prawdę, jako obronę wartości. Kto zatem jest bardziej śmieszny, ten który bije się dla zabawy czy ten, który walczy o zasady? Jest to opowieść o człowieku, który marzy i jednocześnie jest z tych marzeń wytrącony i właśnie dlatego musi o nie nieustannie walczyć.
K. Sarniak, M. Deszcz: Czy zatem uważa Pan, że fantastyka ma wpływ na naszą wyobraźnię i rzeczywistość?
M. Parowski: To wzajemnie oddziaływanie. Jest to podobne do tego jak jeden autor motywuje innego do stworzenia czegoś nowego, po czym sam inspiruje się tym co powstało z inspiracji jego własną twórczością. Jeśli chodzi o fantastów, to system wzajemnej inspiracji bardzo dobrze u nich funkcjonuje. Fantastyka także wspiera rzeczywistość. Jest taki trudny czas, gdy rzeczywistości nie da się opowiedzieć inaczej jak tylko przez fantastykę. Badając teksty literacki widać to już w Piśmie Świętym, kiedy Jezus mówił do uczniów w przypowieściach. Były to wymyślone historie, które były wyjaśnieniem dla tego, co zdarza się realnie. To jest zakorzenione głęboko w naszej kulturze.
K. Sarniak, M. Deszcz: Dużo mówi się o tym, że fantastyka wpłynęła na technologizację kina. Potrzeba zjawiskowych efektów specjalnych, co za tym idzie rozwój technologii, nowych technik.
M. Parowski: Tak to zdecydowanie prawda, jednakże cenne są zwłaszcza te przykłady z kina fantastycznego, które tego nie potrzebują. Są filmy, o których nie myślimy o wykorzystaniu techniki, ponieważ nie to z tych filmów zapamiętujemy. Ewidentnie technologia rozpędziła kino. Co więcej później sama w sobie stała się tematem dla kina.
K. Sarniak, M. Deszcz: Czy nie jest czasem tak, że efekty specjalnie przytłaczają coraz częściej film, tym samym zatracają jego właściwy sens i przekaz?
M. Parowski: Tak, pewien krytyk w oparciu o powstające katalogizację stworów, wskazał jak to wszystko jest standardowe, jak tym samym staje się przytłaczające. Są przykłady, gdzie technologia nie zaszkodziła, wręcz pomogła. Czasem jednak producenci nie mają do dyspozycji większej puli pieniężnej, przez co nie poświęcono niebotycznych kwot na efekty specjalne. Czasem prostota jest kluczem do największego sukcesu i to jest chyba najważniejsze w tej kwestii.
K. Sarniak, M. Deszcz: Czy może Pan zdradzić, które filmy spodobały się Panu najbardziej?
M. Parowski: Myślę, że w przypadku tego pytania muszę dokonać pewnej syntezy. Strasznie podobał mi się film "Przez ciemne zwierciadło". Jest to film z trikami technologicznymi, które ewidentnie służą opowieści. Osobiście delektowałem się tą opowieścią, będąc zdziwionym jak ta technika opowieści służy. Bardzo podobał mi się też "Allien". Jednak pod względem opowieści o ludzkich emocjach. Te emocje zostały doskonale ukazane. To chyba jest sukces tego właśnie filmu.
K. Sarniak, M. Deszcz: Dziękujemy serdecznie za udzielenie wywiadu i pamiątkowe zdjęcia.
M. Parowski: Ja również Wam dziękuję.



Wywiad przeprowadzili Małgorzata Deszcz i Krzysztof Sarniak.
(CHECKOUT, Gniezno, 08.11.2014)


Serdecznie dziękujemy za możliwość przeprowadzenia wywiadu dyrektorowi festiwalu Offeliada Panu Piotrowi Wiśniewskiemu.


13 listopada 2014

Między pasją a pracą - wywiad z Waldemarem Stube

Dnia 06.11.2014 r. w gnieźnieńskim Miejskim Ośrodku Kultury miało miejsce otwarcie wystawy pt. "Różne piękno". O wystawie oraz swojej pracy fotografa opowiada autor zdjęć, Waldemar Stube. 



Zajmuje się Pan fotografią od wielu lat. Jak ewoluowało Pańskie podejście do fotografii? Jak zmienił się Pański tryb pracy? 

Wcześniej pracowałem na etacie, zajmowałem się czymś zupełnie innym. Kiedy zrodził się pomysł, żeby zająć się fotografią zawodowo, to przyznam szczerze, że moje życie zmieniło się diametralnie. Głównie z tego względu, że sam fakt prowadzenia działalności wpływa na to, że w pracy jestem cały czas. Nigdy nie jest tak, że zamykam studio i koniec. Cały czas myślę o pracy, więc nie sposób jakoś od tego odpocząć, oderwać się. Na mnie czyha jeszcze jedno niebezpieczeństwo – lubię fotografować i potrafię się w tym zatracić. Nie ukrywam, że pewne projekty robię nie dla pieniędzy, a dla przyjemności – na przykład ten, który zaprezentowany jest dziś. 

Razem z bratem, Dawidem, prowadzi Pan największe w Gnieźnie studio fotograficzne a także agencję fotograficzną. Jak wynika z Pańskich słów - jest to nie tylko praca, ale też pasja. Czy da się to w ogóle rozgraniczyć? 

Dokładnie. Da się rozgraniczyć, bo pewne rzeczy robię typowo dla pieniędzy i tego nie ukrywam, na przykład… Fotografia ślubna? Fotografia ślubna nie. Podchodzę do niej zupełnie inaczej. W moim przekonaniu i moim wydaniu przemycam tam troszeczkę artyzmu i po prostu bardzo to lubię robić. Inaczej w fotografii „produktowej” – to tylko rzeczy przeniesione na zdjęcie i nie ma tam miejsca na wielką sztukę, takie są wymogi. 

Podczas sesji powstaje wiele ujęć, zapewne setki, jeśli nie tysiące. W kontekście dzisiejszej wystawy - jakimi kryteriami kierował się Pan przy wybraniu zdjęć? I ogólnie - poza kwestiami czysto technicznymi – skąd wiadomo, że to akurat TO zdjęcie? 

Akurat ta wystawa jest dość specyficzna i aż tak wiele zdjęć na nią nie zrobiłem. Dla niektórych osób była to nowa sytuacja i nie miałem zbyt dużo czasu żeby ich fotografować. Dotyczyło to na przykład osoby chorej na autyzm, gdyż taka zmiana trybu dnia wpływa niepokojąco na tę osobę, więc ostatecznie fotografowałem ją około pięciu minut. A w ciągu pięciu minut wiele zrobić nie można… Ale faktycznie, podczas niektórych sesji powstaje mnóstwo zdjęć i trzeba wybrać tylko kilka. Pierwszą selekcję oczywiście robię sam, potem mam kilka osób z którymi się kontaktuję i pytam o sugestie. Bo jeśli spędza się dużo czasu nad jakimiś ujęciami, to po prostu pewnych rzeczy się już nie widzi albo widzi się tylko to, co chce się widzieć. 

Czyli ostatecznie zdarza się, że to decyzja zbiorowa? 

Bardziej oczekuję jakichś wskazówek – czasami biorę je pod uwagę, czasami nie. Jak sobie coś założę, to zdjęcia muszą mieć mój charakter i ostateczne decyzje muszą wyjść ode mnie. 

Wiem, że inspiracją dla niedawnej wystawy, którą zorganizował Pan razem z bratem, był film Martina Bresta „Zapach kobiety”. Była to jednorazowa sytuacja, czy na ogół czerpie Pan inspirację z innych tekstów kultury? Z muzyki, literatury? 

Oglądam mnóstwo filmów, to zawsze jest inspirujące. Inspirujące są też dla mnie koncerty. Jeżdżę na nie dosyć często. Zdarzyło mi się być dwa razy na koncercie Depeche Mode - to było dla mnie mocno inspirujące. I faktycznie takie wydarzenia kulturalne dobrze na mnie wpływają. 

Dotyczy to również wydarzeń kulturalnych Gniezna? 

Jestem związany z Gnieznem i jeśli o nie chodzi, tutejsza oferta kulturalna coraz bardziej się rozszerza. Co prawda mówi się, że w Gnieźnie nic się nie dzieje, ale nie do końca tak jest. Trzeba po prostu szukać, czytać i rozglądać się. Są takie dni, kiedy w zasadzie nie wiadomo co wybrać i z czegoś trzeba zrezygnować. A więc nie jest tak, że nic się nie dzieje. Myślę, że mówią tak zwyczajni malkontenci, którzy zawsze będą narzekać. 

Przejdźmy zatem do dzisiejszego wydarzenia. Na wernisażu będzie można oglądać wystawę pod tytułem „Różne piękno”. Modelami były osoby niepełnosprawne. Jak wyglądała praca z nimi? Stanowiło to większe wyzwanie, niż praca z pełnosprawnymi modelami? 

Wszystkie te zdjęcia powstały stowarzyszeniu, w ich budynku. Wolałbym robić je w swoim studio, ale zaważyły względy techniczne. Jest kilka osób na wózku inwalidzkim i przyjazd takiej osoby do mojego studia wiązał się z szeregiem formalności – musiał być na przykład specjalny samochód, co niesie za sobą duże koszty i tak dalej… Więc łatwiej było mi przyjechać do nich i tam na miejscu, w miarę możliwości, po prostu zbudowałem studio. Z niektórymi osobami miałem więcej czasu, bo było to dla nich coś nowego i odprężającego, zaś z innymi musiałem pracować szybciej z tego względu, że była to dla nich nerwowa sytuacja. 

Fragment wystawy pt. "Różne piękno"

Czyli podobnie, jak podczas pracy z modelami pełnosprawnymi – niektórzy czują się swobodnie, a inni są zdenerwowani przed aparatem. 

Dokładnie tak. Ponadto w tych zdjęciach nie był użyty Photoshop, nic tutaj nie zmieniałem. Osoby te przeszły jedynie małą stylizację u fryzjera i kosmetyczki – to wszystko. Reszta to po prostu światło i trochę spędzonego z nimi czasu. 

Celem wystawy jest pokazanie społeczeństwu, że osoby te są równie atrakcyjne i nie chcą być dyskryminowane z powodu swej niepełnosprawności. Jest to zatem przejaw fotografii społecznie zaangażowanej. Czy między pracą nad taką wystawą a pracą z prywatnymi klientami istnieje dla Pana różnica? 

Pewnie jakaś istnieje, trudno mi samemu to ocenić z racji tego, że naprawdę lubię fotografować; zawsze staram się w stu procentach poświęcić i robię to całym sobą. Może ktoś z boku dostrzegłby jakieś różnice, ale mi generalnie pracuje się tak samo. Po prostu projekty, które mnie szczególnie interesują a niekoniecznie na nich zarabiam, staram się robić dla siebie. Czasem te fotografie dają coś innym. Tutaj na przykład miałem ogromną satysfakcję. Gdy oddawałem te zdjęcia modelom - to było coś naprawdę niesamowitego. Pewna kobieta, którą fotografowałem, dostała swoje zdjęcie i na pytanie „jak ci się podoba?” odpowiedziała: „Ja tu wyglądam jak kobieta”. 

To musiało być bardzo poruszające. 

Bardzo poruszające. Z resztą ja do tych ludzi wracam – jest jedna osoba, którą fotografowałem później jeszcze raz, przy okazji innego projektu. Mężczyzna z zespołem Downa, Zbyszek. Ostatnio robiłem mu zdjęcia na wystawę, która mieściła się na rynku. Fotografowałem trzy osoby z zespołem Downa w miejscach, gdzie chciałyby coś zrobić, spełnić swoje marzenia, ale nie mają takich możliwości. 

Czyli dobrze się Panu pracowało? 

Świetnie, taka praca daje mi naprawdę dużo satysfakcji. Z drugiej strony mam nadzieję, że te projekty obudzą świadomość. Kiedyś pracowałem za granicą, w fast foodzie. Tam raz w tygodniu przychodziła do pracy osoba z zespołem Downa. Pracowała normalnie w kuchni, swoim trybem, troszeczkę może wolniejszym, ale miała zajęcia i lubiła tam przebywać. Nikogo to nie bulwersowało. Teraz wyobraźmy sobie, że w Polsce ktoś zatrudnia osobę z zespołem Downa. O ile w ogóle można to sobie wyobrazić. Większość z nas też nie wie, że ma do czynienia z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie albo po prostu nie chce wiedzieć i ulegamy stereotypom. 

Od stereotypów trudno się uwolnić, ale myślę, że takie projekty jak dzisiejsza wystawa mogą nam w tym pomóc. 

Ja też głęboko w to wierzę. 

Chciałabym zapytać jeszcze o coś bardziej ogólnego. Żyjemy w cywilizacji, którą nazywa się cywilizacją obrazu. Jednak wydaje się, że jej profil określić można jako audiowizualny. Jak wobec tego postrzega Pan współczesną kondycję tradycyjnej fotografii? Jak Pańskim zdaniem rysuje się jej przyszłość? 

To dla mnie ciekawy temat. Miedzy innymi dlatego, że ja na co dzień wywołuję zdjęcia. Teraz jest super, wszyscy robią zdjęcia – wszyscy maja aparat, wszyscy mogą. My zajmujemy się również renowacją starych fotografii. I mamy porównanie, jak ta fotografia wyglądała kiedyś, a jak wygląda teraz. W zasadzie są to podobne fotografie, bo i tu i tu są rodzinne. Ale kiedyś gdy ktoś chciał zrobić zdjęcie, to musiał coś o tym wiedzieć. Raczej nikt przypadkowy nie zajmował się fotografią. Tamte zdjęcia były w jakiś sposób zaplanowane ktoś się nad tym zastanawiał. I co najważniejsze wszystkie oglądaliśmy na papierze. A teraz jedziemy na wakacje, robimy tysiące zdjęć, które potem składujemy gdzieś w komputerze. Nie chce nam się do tego wracać, bo kto by tyle zdjęć przeglądał, zwłaszcza, że… 

…większość jest prawie takich samych… 

Właśnie. Pstrykamy bez opamiętania. W tym momencie zdjęcie traci wartość. Szczególnie, że ludzie coraz rzadziej wywołują zdjęcia, magazynują je gdzieś na dysku, dopiero jak dysk padnie to zastanawiamy się, czy nie trzeba było ich wywołać. Czasami też jest tak, że tracimy te zdjęcia i mówimy: „trudno”. To jest najgorsze. 

Ale w tym momencie mówi Pan o fotografii „jednostkowej”, prywatnej. A fotografia jako sztuka? Czy teraz, w dobie cyfrowej, pewne przywiązanie do tradycyjnej fotografii nie słabnie? 

Myślę, że nie słabnie, ale chyba jakość w tej dziedzinie troszeczkę się obniżyła. Z racji tego, że każdy chwytający za aparat może nazwać siebie fotografem, cały ten świat fotografii stał się bardzo subiektywny w odbiorze. A są pewne kanony, pewne rzeczy, których nie powinno się fotografować, a niektórzy tak robią i zaczynają uważać, że to jest super. Znika tabu. 

Ma Pan określone marzenie związane z fotografią? 

Tym mnie Pani zaskoczyła… Chyba nie mam jeszcze takiego konkretnego takiego marzenia, planu. Wierzę jednak, że to najlepsze zdjęcie, które zrobię, jest jeszcze przede mną. To bardzo dobra siła napędowa. Tak, bo myślę, że gdy stwierdzę, że moje zdjęcia są dobre, to przestanę robić fotografować. Więc może spotkamy się za jakiś czas i może to zdjęcie już będzie. 

Szczerze mówiąc – mam nadzieję, że nie. 

(śmiech) Bo przestanę robić zdjęcia? 

Tak. 

To zajmę się czymś innym – może zacznę kręcić filmy. Jest taki fotograf, Anton Corbijn, znany miedzy innymi z tego, że nakręcił sporo teledysków Depeche Mode, zrobił zdjęcia na większość okładek. Teraz zajął się filmem, nakręcił już trzeci. 

I nie odstąpił od fotografii? 

Nie, cały czas działa w tym kierunku. 

W takim razie i Panu życzę powodzenia. Dziękuję za rozmowę.


Wywiad przeprowadziła Paulina Bruderek
(CHECKOUT, Gniezno, 06.11.2014 r.)

10 listopada 2014

Filmowy skok w bok - wywiad z Tymonem Tymańskim


Jest Pan nazywany człowiekiem orkiestrą. Pańskie doświadczenie sceniczne jest okazałe. Czy w ciągu tych 30 lat Pańskie podejście do muzyki znacząco się zmieniło?
Nie mów mi Pan, jestem Tymon. Tak, zmieniło się - jestem mądrzejszy i starszy o 30 lat… Mam tę samą metodę – jak nie kijem, to pałką. Niespecjalnie przejmuję się tym, czy komuś przypierdolę w caban kontrabasem czy gitarą… ale dalej kocham muzykę. Kocham muzykę piękną, ekspresyjną. Kocham Beatlesów… Muzyka się specjalnie nie zmienia. Jest cały czas taka sama. Są piosenki ładne albo brzydkie…
Inspirowałeś się Beatlesami?
Mega, cały czas. Dzisiaj śpiewałem z kolegami całą trasę, na głosy. Śpiewałem m.in. ,,There’s a place”, utwór mniej znany - ,,From a window” oraz ,,This boy”. Wszystkie piosenki Beatlesów znam na pamięć. Wszystkie śpiewam.
Napisałeś na swoim blogu, że jesteś muzykiem, kompozytorem, tekściarzem, felietonistą, scenarzystą i aktorem. Czy muzyka jest dla Ciebie powiązaniem wszystkich pasji? Czy jest coś czego jeszcze o Tobie nie wiemy?
Nie wiecie tego, że jestem pedałem (śmiech). Oczywiście żartuję. Ostatnio wycofałem się trochę z muzyki. Razem z ekipą zrobiłem film. Myślę, że w przyszłości będę generował zmagania filmowe.
Mimo tego Twoja pasja do muzyki nie wygasła?
Oczywiście, że nie. Jest to pewien rodzaj obejścia problemu. Muzyka się troszeczkę kończy. Rock 'n' roll już nie jest tak inspirujący… Dzisiaj mamy dużo fajnych muzyków, ale mam wrażenie, że najbardziej gorący okres w muzyce przypada na lata 67 i 91. Wtedy były rewolucje. Teraz nie ma rewolucji. Są fajne kapele, ale grają rzeczy dość oczywiste. Przynajmniej dla mnie. Dlatego myślę, że praca nad filmem jest taką syntezą sztuk. Dotychczas miałem do czynienia z dwoma wymiarami, z tekstem i muzyką. W filmie dochodzi jeszcze obraz. Poza tym film dociera do większej ilości widzów. To jest inspirujące. Nasz film może dotrzeć do pół miliona ludzi. Mówi się, że to jest sprzedanie siebie, ale ja uważam, że nie. Po prostu nie każdy słyszy muzykę. Muzyka to trudna forma i nie każdy ją kuma. Myślę, że w Polsce jest 5 tysięcy osób świadomie słuchających muzyki i 5 tysięcy osób świadomie czytających tekst. Pomyślałem, że można im pokazać film z muzyką.
Chciałbyś dokonać jeszcze czegoś nowego w swoim świecie muzycznym? Czy teraz bardziej myślisz o świecie filmowym?
Chcę dokonać czegoś nowego. Mam pomysł na nową płytę, która ma na razie roboczy tytuł. Chcę, żeby ta płyta była rozjebana, trochę gitarowa, trochę turystyczna, ale to wymaga specjalnych przygotowań. Na razie skupiam się na filmach, bo to mnie bawi, ale do muzyki wrócę. Zamierzam wrócić z nowym, większym składem, z dzieciakami. Można oczekiwać nieoczekiwanego.
Masz jakieś niespełnione marzenie?
Ja nie marzę, ja realizuję. Wszystko co sobie wymarzyłem, zrealizowałem. Oczywiście to nie jest tylko moja zasługa.
Myślę, że na początku trzeba coś nazwać marzeniem. W końcu marzenia są po to, by je realizować.
Nie no, pewnie. Jeśli ktoś nie ma marzeń, to jest przeklęty, można go nazwać trupem. Trzeba mieć marzenia. Ludzie porzucają marzenia dla pracy w korporacji czy innych rzeczy i potem się okazuje, że całe życie cierpią. Ja marzę bardzo intensywnie, dynamicznie. Ja chcę wszystkiego.
O godzinie 20-stej znów wystąpisz na scenie. Dla publiczności każdy koncert niesie ze sobą wiele emocji. Jak to wygląda z drugiej strony? Co odczuwasz? Czy publiczność wywiera duży wpływ?
To zależy, jeśli jest 30 osób, to mniejszy, jeśli jest 1000 – to większy.
Patrzysz na każdego z osobna czy skupiasz się na swojej grze?
To zależy od dnia. Mam takie dni, że nie czuję się wcale liderem czy gwiazdą i wtedy się po prostu chowam. To jest naturalne. Jak się czuję chory, zmęczony, to staram się nie świrować wtedy na scenie. Oczywiście są też momenty kiedy mam dobre flow. Ostatnio grałem taki koncert w Krakowie, podczas którego widziałem każdą twarz, widziałem ludzi, którzy płakali. To było wstrząsające. Czułem wielką siłę tych ludzi. Po prostu czułem jak mnie wspierali. Widziałem, że byli wstrząśnięci tą muzyką. Poczułem się trochę jakbym był Henry Rollinsem… ale to zależy - czasami tak bywa, że jest 30 osób i…
Na pewno ważne jest, żeby mieć dla kogo to robić.
Czasami widzę ludzi, patrzę na nich, czasami nie mam siły patrzeć, zamykam oczy, ale wiem że tam są.
Rozumiem. Dziękuję bardzo.



Wywiad przeprowadziła Marta Matkowska
(CHECKOUT, Gniezno, 06.11.2014)

Serdecznie dziękujemy za możliwość przeprowadzenia wywiadu 
dyrektorowi festiwalu Offeliada Panu Piotrowi Wiśniewskiemu.