fot. Krzysztof Antczak |
Artyści, których słowa interpretuje Pani na scenie, nie są już
szczególnie bliscy młodszym pokoleniom. Co w tych piosenkach może obecnie
przyciągać, a co może być nieatrakcyjne dla młodych osób wychowanych na
zupełnie innej muzyce?
Trudno mi powiedzieć. Trzeba spróbować tych piosenek, żeby je poczuć i mieć
pewność, że to nie jest coś zbyt starego, zbyt nieaktualnego. Piosenki z
„Wiszących ogrodów” są piosenkami bardzo leciwymi, niektóre mają nawet
osiemdziesiąt lat. Ale jednocześnie nie straciły na aktualności. Kondycja
ludzka niewiele się zmieniła, zmieniły się tylko czasy. Problemy pozostały te
same i w zasadzie nie trzeba być orłem, by móc odnieść je do tego, co dzieje
się dziś. Jeśli chodzi o Osiecką – to poezja, do tego bardzo nośna. Wybrałam
takie piosenki, które można było przełożyć na elektroniczne brzmienie, chciałam
oprawić je w nową formę. Myślę, że właśnie to może pomóc młodemu człowiekowi w
odbiorze tej muzyki, jeśli odnajdzie w sobie w ogóle chęć sięgnięcia po nią.
Jakimi
trzema przymiotnikami określiłaby Pani piosenki Agnieszki Osieckiej?
Są
kobiece. Są mądre. Są w jakiś sposób naznaczone. Jej charakterem. Wydaje mi
się, że Agnieszka Osiecka była specjalnym rodzajem człowieka. Takim…
ucieczkowym. I w jej tekstach jest bardzo dużo tej niepewności, zakochań,
poszukiwań, ucieczek. W „Zoo”, oprócz tych piosenek, które rozpoznaje
rzesza publiczności, śpiewam również piosenki mało znane. Znalazłam dużo takich,
których sama nigdy wcześniej nie słyszałam. I zaskoczyło mnie to, jak dużo
piosenek-wierszy Agnieszka Osiecka napisała.
Znalazła
Pani wśród nich utwory szczególnie wyjątkowe?
Tak.
Znalazłam właśnie tytułowe „Zoo”, „Dance macabre” – piosenki o śmierci, chyba
pisane właśnie w późniejszym okresie życia, dla teatru.
Czym
kieruje się Pani włączając kolejne piosenki do swojego repertuaru?
Realizuję
projekty. Co jakiś czas wydaję nową płytę - albo są to piosenki autorskie, albo
pewne przemyślane całości. Teraz wspólnym mianownikiem jest oczywiście Osiecka.
Na poprzedniej płycie była to wycieczka do tego, od czego zaczynałam – był
Jacques Brel, Bertolt Brecht, Nick Cave i Paolo Conte. Wcześniejsza płyta była
autorska, jeszcze wcześniej były to „Listy Julii”, czyli piosenki Elvisa
Costello.
Wobec
tego czym różni się wykonywanie autorskich piosenek od wykonywania tych już
zastanych?
Kiedyś
była to ogromna różnica, teraz już nie. Wychowałam się na cudzych utworach,
wzięłam się z teatralnego traktowania piosenki. Uczyłam się na
mistrzowskich tekstach.
Na
tych do których nieustannie odwołuje się Pani na scenie.
Tak.
I to mnie zamknęło na całe lata. Wiedząc, jak dobrze można napisać piosenkę,
bałam się szukać własnego języka. Było mi z tym trudno, zrodził się problem –
jak to zrobić, żeby odczepić się od geniuszu idoli i mimo wszystko spróbować
mówić swoim własnym, niedoskonałym językiem?
Była
to pewna obawa przed niedorównaniem ikonom?
Pewnie...
Zaczęłam się poważnie martwić czy w ogóle mam swój język. Czy wpływ autorytetów
był tak ogromny, że znalezienie go nie jest możliwe? Długo docierałam też
do własnego sposobu interpretacji. Zajęło mi ładnych kilka lat, by
wypracować swoją kreskę.
Czyli
już się Pani znalazła? Istnieje esencja Katarzyny Groniec?
Tak, odnalazłam
się i znalazłam w momencie, w którym już wiem kim jestem. Udało się
dobrnąć do siebie a i w międzyczasie sporo się o sobie dowiedzieć.
Jako
o artystce, czy po prostu o człowieku?
O
sobie jako człowieku dowiaduję się z dnia na dzień. Raczej skupiłam się tu na
śpiewaniu i szukaniu własnej drogi artystycznej.
À
propos, jak sama oceniłaby Pani swoją pozycję na polskim rynku muzycznym /
artystycznym? Chciałaby Pani zmienić coś w tej kwestii?
Nie
zastanawiam się nad tym. Po prostu robię to co lubię robić. Mam publiczność,
dla której mogę grać. Więc przemyślenia w stylu „kimże ja jestem na tej scenie
muzycznej naszego kraju?” niezbyt mnie zajmują. Zajmuje mnie raczej rozmyślanie
nad tym co dalej. Co teraz chciałabym zrobić, co chciałabym powiedzieć. Od lat
działam w określonej i stałej grupie słuchaczy. To jest dla mnie bardzo cenne.
Zastanawianie się co powinnam zrobić, żeby poszerzyć grono odbiorców, mogłoby
doprowadzić mnie do głębokiej frustracji wynikającej albo z porażki wpisanej w
takie kalkulacje, albo pójścia na jakiegoś rodzaju kompromis, który być
może zamordowałby mi tę grupę, która mam. Więc jedyne co mogę robić to uczciwie
pracować; liczyć na to, że ta praca zostanie dostrzeżona i zwyczajnie
doceniona. I to właśnie otrzymuję od ludzi, gdy jeżdżę z koncertami.
Jak
muzyka wpływa na świat?
Na
świat? To strasznie ogólne pytanie. Mogę co najwyżej powiedzieć jak wydaje mi
się, że muzyka wpływa na ludzi i czy w ogóle jest potrzebna.
Jest?
Jest?
Myślę,
że tak.
Uff... To
dobrze. Często myślimy, że przede wszystkim trzeba ludzi nakarmić, napoić,
zabezpieczyć i wtedy dopiero mogą myśleć o czymś więcej, niż chlebie i
spaniu. Racja. Ale z drugiej strony, jeśli przyjrzeć się uważniej,
to przecież w czasach naprawdę podbramkowych bardzo często jedyną
ucieczką i zapomnieniem była sztuka.
Może
teraz też tak jest, tylko zagrożenia są inne.
Brak
edukacji. Jeśli nie uczymy dzieci słuchać muzyki, trudno wymagać,
żeby jako dorosłe osoby chciały słuchać czegoś innego, niż disco polo. Po
prostu nie będą potrafiły. Wiem, że matematyka jest fascynująca, ale ponieważ
jej nie rozumiem zasnę przy pierwszym lepszym zadaniu tekstowym. Jeżeli
ktoś nie szuka i nie czuje potrzeby poszukania, to przecież nic się samo nie
zmieni w tej kwestii.
W
czym Pani zdaniem przejawia się wyższość „gonienia króliczka” nad złapaniem go?
(śmiech)
W tym samym, w czym przejawia się wyższość bycia w podróży od dotarcia do celu.
To
samo można powiedzieć o marzeniach?
Spełnienie
marzeń często nie jest takie, jak marzenie o ich spełnieniu (śmiech). Zazwyczaj
nic się nie zgadza, albo jakiś element wyrzuca w kosmos cały misternie ułożony
plan i okazuje się, że to nie tak miało być. Niby się spełniło, ale jednak
wcale nie i…
I
króliczek wcale nie jest taki mięciutki.
Wywiad przeprowadziła Paulina Bruderek
(Gniezno, 13.12.2014 r.)
Fotorelacja z występu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz